Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co pan się dziwi? — szepnął Duwyd. — Cielęta obrażone.
— Wy pewnie coś innego chcecie powiedzieć — pośpieszył gorliwie stary kanonik — można mówić niejedno, ale nie równać się z władyką.
Ksiądz proboszcz Pasjonowicz spojrzał surowo. Walczył ze sobą, cedził irytację przez zęby:
— Pan Jakobènc dobrze wam życzy, do rozumu przywodzi, a wy ni z tego ni z owego przeciw metropolicie. Tanasiju, jeśli będziecie trzepać coś takiego, to pójdę sobie het. Maksym wybaczy, ale ucieknę.
Tanasij zbudził się zupełnie:
— A ja truchcikiem pobiegnę za wami, luby jegomość i was nie puszczę. A potem na mój koszt do Lwowa jedźmy, do metropolity. Niech nas rozsądzi, po czyjej on stronie, cieląt czy smutku. Tymczasem, jegomość sołodenkij, pokutę przyjmijcie, jeśli łaska: kapę do ołtarza i tuzin grubych świec. Patrzaj mi, Duwyd, aby to prędko było na Jasienowie! I na mój pogrzeb was zapraszam. Pamiętajcie, dzieci — krzyczał Tanasij w stronę syna i Gawecia — najkraśniejszą jałówkę dla jasienowskiej parafii po moim pogrzebie! I wy, panie kupiec lubenkij, nie bądźcie mi gniewni. Capy wam przygotuję, aż Debrecen się zatrzęsie. Zapłacicie jesienią. A jeśli umrę, dacie na cerkiew.
Mimo duszność śmiech zerwał się jak rój motyli, co skryje się przed deszczem i zatrzepocze przy pierwszym promyku. Pan Jakobènc uśmiechał się leniwie.
— Na was, Tanasiju, gniewać się nie można. Z was innej pociechy już nie będzie.
— Ha, pewnie, smucić się nie będę, cóż ja mogę jeszcze: na pogrzeb zaprosić.
Pan Jakobènc rozbroił się, jak wyszarpana chmura jesienna, przez którą przesącza się blask.
— Nie w tym rzecz, a całe to gadanie wasze od święta — dziecinne. I wy ludzie — dziecinni. To czasem przyjemnie, a na jak długo starczy? U nas — pan Jakobènc machnął ręką, ziewnął. Foka znów usiłował nawiązać:
— Panie Jakobènc, was to trochę nudzi, nie dziwota, wy z wielkiego świata. No dobrze, wariaty czy ogiery, niech będzie, a jedno przecie u nas dobre, sami wiecie.
— Cóż takiego? Kozy? Capy?
— Uścisk dłoni — mocny a pewny.