i zachwalał Petrycio. Wśród nich znajdowali się także starzy butynary Gucyniuk, Pechkało i ich sąsiedzi z Puszkara, również najbliżsi stanowi najmitów.
Jak zazwyczaj po chramie wypływały powoli na wierzch wspomnienia zdarzeń najbliższych, różne niesmaki, niechęci, osady pamięci. Przewalały się powoli przez języki, wcielały się w szepty, a z szeptów stawały się słowami. Ostatecznie nikt się nie upił, ani nie pokłócił się nikt, ani nie przemówił się nieprzystojnie. Nie! Nie widać też było, aby któraś para młoda poszła na boczki do zarośli. Nie, nie widać. Chyba to i owo małżeństwo siedziało sobie gdzie chciało. To ich rzecz. Ale czyż naprawdę nie zdarzył się na chramie żaden wstyd? Jeden wstyd: Marijka zaczarowała Niauczuka, bo z czegoż rzygał po tańcu i chorował? Ale przecież potem wyskoczył z koliby podczas porywania i nosił Marijkę na rękach! Któż wie, może to inaczej, może nie bardzo? Drugi wstyd: Pańcio wywrzaskiwał coś tam po pańsku. Wstyd czy nie wstyd? Trudno zrozumieć, poza tym on z innego stanu i biedak, jakby żebrak i trochę pomylony. Może to jakiś powiatowy wstyd, ale dla chramu nie bardzo. Zdaje się w końcu, że tylko jeden wstyd, bardzo głęboko ukryty, ale wstyd: że Marijka zaczarowała także Fokę. Popatrzeć, jak on wygląda, a któż potrafi jak nie ona.
Czy tak myśleli czy inaczej, nikt się nie dowiedział na pewno, ale w ich rozmowach słówko szukało słówka i poznając siebie wzajemnie jak łyse konie, wąchając z daleka, jak pszczoły z tego samego ula, słówko wiązało się ze słówkiem. Wcale stary dziadowina, Hordejczuk, z Puszkara na Żabiem, nie z tych zamożnych, ale ich krewny, taki, co od dawna najmował się do pracy, choć miał grunt i krowę, chrypiał cicho do Pechkała:
— Całą zimę strzegli się leśnych dziewek, własnego cienia się bali, a tu przyszła taka, nie leśna tylko wsiowa i co tu mówić, kochanka pańska, i już!
— Dobrze, że krótko, że już koniec, choć kto wie? — odparł jego sąsiad również stary Sołomijczuk, jak mówiono z tych brechływych. Pechkało odburknął:
— Nie w tym główny wstyd, główny wstyd od dawna nabierał jak wrzód. I może pęknie. Dobrze, że ten łełyk cacany cichołazy zabrał się już. Lżej odetchnąć, choć kto wie.
Hordejczuk odpowiadał wymijająco:
— No tak, ta para, Iwanysko z żoną nie bardzo rozmowni, nie gładko z nimi, trochę niesamowicie.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/385
Wygląd
Ta strona została skorygowana.