dzica, związany był z siedzibą powiatu — miasteczkiem Kosowem. Tę stałą drogę odbywał przez szereg lat, kilka razy w miesiącu, a na początku urzędowania bardzo karkołomnymi drogami. Do ciężkiej kolasy przytraczano wielkie walizy jakby w daleką podróż. Jeszcze bowiem nieprędko zbudowano nową drogę, przeto jazda do Kosowa stanowiła wyprawę w swoim rodzaju. Dlatego to można, a nawet trzeba było wstępować wszędzie po drodze, popasać, stawać, rozmawiać z ludźmi spotkanymi. Główny popas odbywał się w karczmie z drugiej strony Bukowca, gdzie także niejednokrotnie z konieczności zatrzymywano się na nocleg. Bo Bukowiec i potok Waratyn nieraz pokazywały swoje sztuki, a nocny przejazd, choćby z pochodniami, nie był bezpieczny.
W Kosowie, gdy Żydzi zobaczyli ekwipaż marszałka, zaprzężony w białe ciężkie konie, wychodzili z domów i uliczek, kłaniali się z daleka i witali grzecznie. Znów powóz stawał, znów z tym i owym wszczynała się rozmowa. Dziedzic zajeżdżał zawsze do tej samej starej gospody, o architekturze dawnych zajazdów kosowskich, z bramą, sięgającą aż pod dach, dzielącą dom na dwie połowy. Chłodne, czyste, przestronne izby z olbrzymimi łóżkami o nadmiernej ilości poduszek, z „wiedeńskimi“, czerwonymi, pluszowymi meblami, pełne gracików i szafek szklanych z porcelaną i szkłem od parady, izby o swoistym luksusie stanowym małomiasteczkowych Żydów, używane przez właściciela jedynie chyba do wielkich uroczystości rodzinnych lub religijnych, stały zawsze do dyspozycji marszałka. W żydowskie zaś święta nigdy nie jechało się do Kosowa, podobnie jak w uroczyste święta chrześcijańskie, łacińskie czy unickie. Gdy marszałek rozlokował się w przestronnych gościnnych ubikacjach gospody, przyjmowały one inny wygląd, wszędzie były portrety i fotografie jego rodziny, serwisy do kawy, książki, akty, tabakierki, fajki. Skoro tylko zjawił się marszałek, dziesiątki interesantów z różnych stanów się zgłaszało, przychodzili miejscy i wiejscy ludzie w sprawach mniej lub więcej ważnych, nieraz dla porady i po prostu dla pogawędki, chociaż nie brakło zawziętych nudziarzy — marszałek przyjmował wszystkich bez wyjątku. Właściciel gospody, stary Żyd, pełen dostojnej uprzejmości, zazwyczaj dokładnie poinformowany o pobycie i zamiarach marszałka powiatu, udzielał informacji tylko powołanym. Urzędowanie trwało kilka dni, połączone było z długimi wizytami, rozmowami, dyskusjami i przyjmowaniem gości u siebie w gospodzie.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/517
Wygląd
Ta strona została skorygowana.