świetnemu sejmowi, rzuciłem hasło poprzez światy: „Górą niepozorność!“ niechaj wszyscy staną się chasydami! Niech rozdymają się ponad Sfery, Trony i Wyspy, że są świetniejsi, milsi Panu! Zaciągnąłem pokorę w wyścig, niechaj goni, niechaj się puszy. Patentowani pokornicy piętnowali niepokornych dotkliwie gorąco — jeden Kain drugiego. Sami rozdawali lokaty w niebie, rozparcelowali całe niebo. Z nór i z dziur ziemskich wymiatali niepokornych do mego snu, mając go za śmietnik, zuchwale zowiąc go piekłem. Usiłowali zasypać me sny. Zamiast tych darów doleciał do mych snów powiew zwycięstwa, że Sfery, Trony i Wyspy zaniepokoiły się, bo oto nadęta pokora chwyta już Pana za stopy. Przez to cała pokora już-już dopływała do mych snów na przynętę i na pokarm dla ryby z najdalszej głębi.
Lecz Ostatni działał odwrotnie, przeciwstawił, im ciszej tym groźniej: „jam człowiek tylko“. Nadęta pokora ocknęła się, zaczęła uciekać od mych snów: „my ludzie tylko“. Ocknąłem się i ja błyskawicznie, naszeptywałem im do ich snów: „nie tylko, ale przede wszystkim, nade wszystko i wyłącznie — człowiek.“ Uroczyście ogłosiłem prawa człowieka. Temu nikt nie zaprzeczy, któż by zresztą mnie nie poznał po tym odwrotnym chwycie rozdymania kropli w banie, aby prysły. Poznać było łatwo, tym bardziej, że skończyło się strasznym galimatiasem. Ludzie zażądali poszanowania praw człowieka od wszystkich, nie tylko od innych ludzi, także od ziemi i od nieba, tylko żaden nie żądał tego od siebie samego. A gdy to się rozprysło na to, aby nie nabyli trwałej rozpaczy, a przez to czasu do zastanowienia i do odwrotu, rozdymałem czas w postęp, aby znikał prędzej. Jak wiadomo wyszło odwrotnie, czas zaczął się wahać tędy i owędy, a potem cofał się. Ach, gdybym był doczesny! Mógłbym popłynąć falą czasu z powrotem ku źródłu... Dosłyszałem jednak drogą połączonych naczyń snów, że nieraz oskarżano mnie tutaj na Wyspach, Sferach i Tronach, że na mój wzór wśród niepozorności rozpacz rozniecam, że wkładam ją węglami w otwarte rany, gasząc nadzieję. To znów, że rozdmuchuję nadzieję jak banię, aby odciągnąć niepozorności od Przedwiecznego. Dogodzić trudno, a przecież jako rzetelny i wydajny przeciwnik, jako odwrotny wyznawca światłości, powinien byłem wciąż budzić i gasić nadzieję, co chwilę i na chwilę, aby spętać pokorę. Gdy jednak rozpacz zaczęła ich nieść wartkim prądem ku ostatniości i ku pokorze, otworzyłem na granicy moich snów i ich snów mostek
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/431
Wygląd
Ta strona została skorygowana.