Tum skalisty i strzelisty z wieżycami jakby siecią gałązek i skrzydeł wznosił się w powietrzu, w przestrzeni bez granic. Spojrzałem w górę: co patrząc z ziemi wydawało się, że gwiazdy — i co teraz tu widzimy ot: gwiazdy! to były, jak widziałem wtedy, jasne cerkwie, kaplice, ołtarze. Daleko w przestrzeni a także w sąsiedztwie. Na wyspach perłowych, na ziemiach pełnych kwiatów. Wszystkie dzwoniły, wszystkie grały, dźwięczały. Od tumu do tumu, od cerkwi do cerkwi, od ołtarza do ołtarza płynęły mgły srebrne. Czy kadzidła tak się srebrzyły, czy śpiewy mieszały się z kadzidłami. Tu ziemia stykała się z niebem.
Wszedłem znów przez okienko skalne w przestronny wierch kościoła. Znów z głębi kościoła pieśni, znów modły płynęły rozgłośnie.
Jeden głos prawił donośnie:
Cierpcie śmiało, bracia!
Nieustannie pracujcie dla dobra Bożego.
Odpowiedział mu chór, grzmiał organ skalny. — Wzajemnie się wznosiły, pomagały sobie.
Jak gdy na darabach odbijają od brzegu kiermanycze ze śmiałym okrzykiem: klej — hou! Puszczają tratwę na ważką jazdę. Z dalekich otamowanych jezior w górach po podniesieniu zastawy stacza się woda wałami. Szumi bujnie, grzmi i hula radośnie. I już — już porywa ze sobą, niesie — kto wie na jaką dolę — tak ta pieśń niosła, porywała, dolę dawała, na inne światy zanosiła.
Wyniosła i mnie pieśń ta, jak rzeka, na ganek skalny, na zewnątrz Cerkwi.
Nie była to noc, nie był to dzień, jeno jakiś blask i szafirowy mrok mnie otaczał. Oczy me przyciągał tęsknie jakiś tum w przestrzeni. Srebrna fala światła i kadzidła szemrała błogo. Przyniosła mi moją mateńkę z rojem całym, ze ślicznymi dzieciętami o złotych włosach. Słyszałem ich szczebiot cichutki, trzepotanie się ważek i motyli. Te mi słowa i takie szeptania niosła jeszcze fala świecąca:
Syneczku, sieroto, serca kryniczeńko!
I tam dobro Boże, gdzie ty jesteś. I tam dlań pracuj!
Tak jasno jak w twym sercu niech będzie i w świecie.
Nie banuj, nie tuż, nie zalewaj się ślozami!
Jeno to opowiedz ludziom, co zdolni dosłyszeć szeptanie nie-