przez kotliną, przez ostępy malinowe i ożynowe, pnie się wesoło jakby umówiona na spotkanie z kimś najmilszym, w jakieś beztroskie nigdzie. Albo na Suchy Potok, gdzie utorowane przez drwali w podatnym piachu tropasze kołowe, jak aleje monumentalnego parku zapraszają swą dostępnością. Najłatwiej pojedzie sobie wędrowiec na wieś Słobodę, ku widocznej z daleka przełęczy Styr, jedynemu miejscu skąd, jak przez bramę gościnną zapraszają pasterzy i wędrowców nie kończące się i w łagodnych falach spiętrzone pasma wysokich połonin: Rokieta, Łysyna, Bukowiec, Ihrec. Mało kto dotrze do naszego miejsca, gdzie strome stoki zbliżają się i zwierają, gdzie potok zakręca prawie ślimakowato, gdzie kończy się świat.
Cały to kraj intymnych kotlinek, kolekcja gniazd górskich przeznaczonych dla siebie samych i dla przyjaciół. Nie można jak to bywa w szerokich kotlinach górskich zerknąć tu i tam, polubować się z daleka tym i owym. Trzeba wybrać, zostać na miejscu, zaprzyjaźnić się. Nasza kotlina tak jest zamknięta przez samą przyrodę, że nawet wiatry zachodnie z trudem przeciskają się przez nią. I to tylko swoim własnym wąziutkim płaiczkiem wiatrowym. Tam to jedynie słychać to rozlewne śpiewy fłojer wiatrowych, to dziwnie głębokie tony jak gdyby przez szklane piszczałki dęte, to przekorne gwizdy wiatru. Wszędzie indziej cicho. Wiatry grają swobodnie tylko na czubach i czołach wierchowin. Z wysoka las lasowi odpowiada, jak chóry cerkiewne. W zimie za śladem wiatru, czubate szczyty bukowe kędzierzawią się nieraz misterną koronką szronu. Także chmury toczące się z wielkich wylęgarni i kołowisk nad Czarnohorą, i z mniejszych pod Łysyną, nie zniżają się ku kotlinie. Ciepłe i suche powietrze wypycha je, płyną wysoko, nieraz topią się wysoko w błękicie. Zresztą — nawet gdy latem zagony chmur ogarną całą Wierchowinę huculską, a ulewa trwa dniami i tygodniami, gleba naszej kotliny pochłania wodę prędko, w kilka godzin po największej ulewie jest sucho.
Tę kotlinę od dawna zowią Uroczysko Ropa.
Uroczysko — bo powiadają — od dawna przechodzili tędy wiosną, latem i jesienią, od wschodu słońca, od szlaków stepowych, starcy z bractwa lirników, rachmannej wiary strażnicy. Czasem widomi — po dwóch, po trzech staruchów wąsatych, białych — częściej niewidomi, prowadzeni przez wyrostków. Odpoczywali sobie na Uroczysku. Czasem przyszło ich więcej. Na stokach wśród leszczyn, na polanach poniżej starych lasów, nad cieniutkimi potoczynami, grupkami siadywali
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/187
Wygląd
Ta strona została skorygowana.