Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/558

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Huki! gdzież wy, moje Huki. —
Nikt z więźniów nie spał. Czekali na wieczorne jadło, ale dziś go nie było. Strach jednak przeszedł wszystkich mrozem, gdy w mroku zobaczyli wysoką postać Dmytra. Niejeden pomyślał, że to durijka czy gorączka i jego ogarnęła i sam watażko mu się przywiduje, czy też może duch jego krąży tu w tej krwawej, zaczarowanej katowni. Dopiero Kudil pierwszy otrząsnął się i zaśpiewał z cicha:
Hej! Huki, my Huki, my jare młodysze. —
I już prysł lodowy czar strachu. Ale groźna była chwila. Bo mogło się rozśpiewać i rozhałasować junactwo od tej radości. I wszystko byłoby na nic. Wtedy Dmytryk jednym czarownym podniesieniem palca przykuł ich do ziemi, zamurował im usta. Każdy tylko do wewnątrz radował się, szumiał i śmiał się, jak to źródło doboszowe pod Gadżyną w skałach dudni, bulgoce i śmieje się.
Łamali kajdany, rozcinali więzy, rozkuwali jednego za drugim. A ci, co byli już wpół rozkuci, pomagali innym. Całowali się wszyscy, obejmowali się i płakali. Odszukali wreszcie Czupreja w jakiejś ciemnej dziurze, przykutego do ściany tyloma tak ciężkimi łańcuchami, że trudno je było podnieść. Odszukali i Klama pokrwawionego i poranionego. Inni już tymczasem wyszli pilnować śpiących strażników, aby się który nie zbudził i nie wszczął alarmu. Wszyscy snuli się cicho jak duchy. Jeden tylko Hrycio Bahàn, chociaż niby to przeważnie wypluwał wódkę, wykrzykiwał czasem za głośno, odgrażał się mandatorom i posiepakom mściwie, a ich matkom nieprzystojnie. Widocznie, jaka taka kropelka przeciekła przez ten sparzony język. Taki duch junacki weń wstąpił. — Jak opryszek, to opryszek, psia wasza wiara! — Widać, że jednak opryszek. — I Dmytro obiecywał mu wszystko, byle tylko nie robił hałasu. Ale niepotrzebne to były obawy. Dokładnie bowiem wykonał Hrycio nakazy kuma. Jeszcze nigdy w życiu nie spali tak twardo i słodko posiepaki jak dziś. Już noc zapadła, gdy Wasylukowi rozkuli wszystkich i wyswobodzili wszystkich ludzi, jacy byli w katowni. A potem tłumem, lecz cicho, poszli do wartowni zabierać swą broń i swoje ubiory tam złożone. Szept z szeptem wiązał się, rozkołysywał się, szum wzbierał, grał. Jak powódź Czeremoszu, co cichaczem nocą z gór dalekich wałem wysokim spłynie i niespodzianie zagarnie śpiących.
Klucznicy wciąż spali. Postanowiono wreszcie ich zbudzić. —