Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/557

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

olśniła go radością. Wychodząc z mroku na jasność, chciał krzyknąć: Niech się teraz gniewa mandator! niech sobie prawnuki swoje wiesza, tam u Archijudy! Wyzwolę ja was, Dmytryku, pójdę z wami, choćby przeciw syrojidom. — Ale to tylko głośno powiedział: Twoja wola, święte słoneczko!
Wszystko tak zrobił, jak mu nakazano. Poszedł do miasta, wziął sobie parę czerwonych od kupca ormiańskiego, powiedział mu, że może iść brać byki czy woły, a nawet krowę, którą zechce. Wrócił do wartowni z zapasami. Słodko przemawiał do dozorcy, poufale a dziarsko: Panie najstarszy, wyście dla mnie byli jak rodzony ojciec (a ten właśnie dozorca najlepiej łupił Hrycia). Ot, zginął mandator, choć pan, duszę jakąś miał, a kto wie, co z nią teraz. Pominanie mu sprawmy, posiedzenie pogrzebowe. — Słodko przemawiał, słodkim miodem go poił, ale i krzepkim. Na opryszków i buntowników klął, co wlazło, a psiołupów śmierdzących, jak brać rodzoną, ściskał. Wszystkich uraczył, żadnego nie zapomniał. Tylko on sam, niby to pijąc, lał do rękawa, albo też brał do ust, potrzymał i wypluł. Tyle się wtedy tej smacznej gorzałki zmarnowało! A tylko sobie język poparzył.
Tak to zanim wieczór przyszedł, każdy leżał tam, gdzie się położył. Hrycio zaś pomagał się ułożyć każdemu z taką dbałością, jakby swoim gościom chramowym — aby nie upadł który, aby się nie zbudził, aby nie przerwał odpoczynku.
Czy na Hołowach, czy na Riczce, czy na Perechrestnym i w Jasienowie, a zapewne nawet tam na Żabiu, między tą żydowską i cygańską wiarą, każdy niemal starszy człowiek jeszcze teraz dokładnie to umie opowiedzieć, jak to Hrycio Bahàn[1] napoił strażników, jak nakrywając czule liżnykami i układając troskliwie do snu dozorcę, wykradł mu klucze, obcęgi, młoty, nożyce. Jak wreszcie wyzwolił Dmytra i junaków, łamiąc obcęgami kajdany. Jak to prostaczyna niewinny pokrzyżował wszystkie plany urzędów. Wyśmiał całe prawo szubieniczne, on, Hrycunio głupiutki. Temu to o świcie uśmiechnęło się słoneczko, szepcąc Dmytrowi do ucha.

Wieczór już zapadał, kiedy Dmytryk rozkuty, w towarzystwie Hrycia, trzymając pęk kluczy, wchodził do głównej katowni, gdzie była większość towarzystwa. Otworzył drzwi jak najciszej, popatrzył przez chwilę i szepnął:

  1. Według relacji zapisanej przez Petra Szekeryka-Donykiwa o Bahanie.