rzezi, zdziesiątkowane płyną pokorne, posłuszne i dzwonią i dzwonią i pluszczą: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Najpoddańsze ze wszystkich zwierząt oswojonych, najdawniej ujarzmione, dlatego znijaczone. W przeciwieństwie do dzikich rodzajów owiec, nie walczą, nie bronią się. Nawet ciężarne owce, niedbałe o samoochronę, ronią nieraz płód w tłoku. Bo znijaczył je kiedyś jakiś lęk potężny, złamał ich samoobronę. Wierzą tylko w lęk, płoszą się byle czym. Bać się, uciekać byle gdzie, oto ich drogowskaz. Ochrony szukają tylko w ciżbie. Dają się zaganiać, rozpędzać, zatrzymywać, łapać, strzyc, doić, zarzynać, i dlatego są podstawą cywilizacji. Dzikie owce wełny nie mają, tylko sierść, a od wełny nic cieplejszego dotąd nikt nie wynalazł. Jej wytwórczość na całej ziemi przewyższa milion ton. I cóż za to wszystko zaskarbiły sobie u ludzi, jakie uczucia? Znawcy udowadniają, że postęp cywilizacji nigdy jeszcze nie począł się z uczuć, lecz z zamysłu, z wynalazków, ze zdobyczy. Bo samym uczuciem chociażby moralnym, nikt jeszcze nikogo nie ogrzał. Tym mniej nie wynalazł wełny ni tkaniny. Cześć znawcom, hodowcom także, zwłaszcza tym, co łagodni dla owiec, bo zrozumieli, że łagodność jest najlepszą polityką wobec owiec. Przeto nie biją ich, podobnie jak maszyn swych nie biją ani nie męczą. Tylko karmią owce coraz lepiej, uzależniając je coraz ściślej, w myśl zasady hodowlanej, że owca jest kasą, a im więcej do niej się włoży, tym jeszcze więcej z niej się wyciągnie. Przeto choćby na złamanie karku poleciała cywilizacja, jedna, druga i setna, boteje i czeredy owiec będą płynąć naprzód bez przerwy: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Bo gdy się rozwalą i zapustynią miasta i osiedla, gdy zbraknie ciepłych owczarń, a nawet gościńców i mostów, z całej skoszonej cywilizacji ostoją się głupie owce. Poniżej wymogów i nawyczek hodowli potoczą się odwrotnie niż wody, lecz niemniej zawzięcie, ku szczytom i pustkowiom, gdzie ich ojcowizna, ku nieużytkom. Wcisną się, gdzie coraz zimniej, ponad granicę traw na granicę życia, w martwotę strzaskanych skał. I tam zwyciężą. Po rumowiskach Gorganów, gdzie nieustannie sypią się z łoskotem lub dudnieniem ruchome głazospady, gdzie osypiska i suche lawiny dawno zasypały las i wszelkie trawy, gdzie nawet stare zadomowione głazy pokrywają swą spleśniałą goliznę zaledwie żółtymi brodami lub
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/44
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.