by mógł odgadnąć, jakiej jeszcze słobody panom było potrzeba. Ale to widać było, że z prawem cesarskim był niezgodny. Dlatego może najwięcej Dmytra przeciw urzędom cesarskim podmawiał. Pan Oświęcimski nie śmiał się, nie żartował, ani nie śpiewał. Za to uśmiech miał jakiś dziwny, do twarzy przymarznięty. Kiedy nie było bitew, dniami i nocami grał w karty. I całe towarzystwo tego nauczył. Nieraz przegrał wszystko, co miał. Chociaż należał do starszyzny, był dobrym towarzyszem. Mówił krótko, ostro, nikt też nie miał śmiałości do niego. Tylko z jednym Dmytrem, a także z Kudilem żył w pobratymstwie.
Pan Oświęcimski przemówił do plackomendanta i do wojska zawojowanego. Przemówił krótko lecz grzecznie, po pańsku i po ludzku, przemówił jak się patrzy. Obwieścił głośno, że taki jest rozkaz watażka, aby ich zdrowo i cało odstawić tymi darabami panu cesarzowi. Powiadał też, że zabitych tu pogrzebią wszystkich razem na cmentarzu. A ciężej rannych sami Ormianie opatrzą. Lżej rannych i takich, co zdolni chodzić, mogą wziąć ze sobą. Pan plackomendant niech robi, co chce. Może tu zostać. Może wziąć podwodę i jechać, jego wola.
I tak zakończył pan Oświęcimski swą przemowę:
— Rozgłoście to wszystkim żołnierzom cesarskim, wszystko coście tu widzieli. Opowiedzcie jacy tu ludzie mieszkają! — Taka była przemowa pana Oświęcimskiego, watażka.
Komendant stał spokojnie, jakby nic nie zaszło. I tylko jedno z powagą powtarzał: Ja, ja! — tak, tak!
Taka to była przemowa komendanta z detaszementu gubernialnego.
Nikt ani nie przeszukiwał, ani nie rewidował plackomendanta, chociaż niejednemu jasienowcowi oczy iskrzyły się do tych wysokich butów oficerskich. Pan Oświęcimski znał się na rycerskich sposobach i nawet szpady mu nie zabrał. Ale i żołnierzom niczego nie zabierano. Każdemu z rannych dobry łyk gorzałki-przemycanki dano po chrześcijańsku. Czekano tak do świtu. Ten i ów drzemał koło watry. A inni gwarzyli sobie, paląc fajki, jakby nie było dopiero co wojny. Kazano w końcu żołnierzom wsiadać do środka korabia-niedźwiedzia, a przy wsiadaniu każdy rzucił na brzegu broń, bo tak było umówione. Martysz prowadził darabę, a Kudil wraz z kilkoma uzbrojonymi towarzyszami płynęli dla ochrony. Daraba doszła do wideł rzecznych, gdzie rzeki się schodzą. Tam to
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/415
Wygląd
Ta strona została skorygowana.