się śmiały. Po każdym napadzie Dmytryk układał piosnki o tym, jak to było. Gdy tak śpiewał nową pieśń, zaraz uczyli się jej towarzysze. Cały rój junaków odpowiadał mu, grzmiał pieśnią tam na Babie Lodowej.
Gdzież się podziała samotność zimowiku? Góry zaroiły się znów. Znów zawrzały życiem ustronia, pustkowia i wysokie połoniny. Towarzystwo śpiewało, szumiało, hukało. A świetnością strojów i broni błyszczało, jak dotąd błyszczy na wiosnę pyszna bukowinka Wasylukowa. Rozeszła się wtedy po Hołowach i nad Białą Rzeką ta pieśń, ułożona po zabiciu niedźwiedzia, co i dotąd śpiewana, o dawności świadczy.
Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa?!
Jako w mojej bukowince zielonego lista.
Posiepaki, mandatory, puszkary i routy wyskakiwali ze skóry, bo po każdym napadzie zastygał wszelki ślad opryszków, a tylko pieśni opryszkowskie, przez wsie całe śpiewane, dochodziły do ich uszu. Widać stąd było, że cała ludność pomagała Wasylukowi. Musiano się zabrać do tępienia ludu górskiego, zaczęto spełniać to, co niegdyś, tylko groźnie palcem w bucie kiwając, obiecywał i górom możny magnat, pan Józef Potocki, wydając słynny uniwersał przeciw Doboszowi: „Będzie wycięta każda gromada, która by chroniła, albo w żywność jaką opatrywała lub do schronienia przestrzegała Doboszczuka czy innych hultajów.“[1]
Miano może na uwadze i to, co zalecał pewien światły i świętobliwy proboszcz,[2] dając zbawienną radę, aby Hucułów wytępić, a góry innym, spokojnym ludem zaludnić. Teraz jednak groźniejsze niż kiedykolwiek zbliżało się niebezpieczeństwo.
— Ale — powiada Andrijko, — już pierwszej wiosny widoczne było, że Dmytryk, ot, nie potrzebował pieniędzy. Bo przecież rody jego, przecież Hołowy całe karmiły i jego i junaków, zaopatrywały ich obficie. Kiedy zaś stary Sztefanko Wasylukowy swoje stada kóz sprzedał ormiańskim kupcom dla opłaty mandatora, Ormianie, którzy według zwyczaju tylko skóry zabierali i za skóry płacili, tyle mu zostawili koziny, że mógłby regiment cesarski tą budżenycą, kozią wędzonką, wyhodować.