latywały: „Obyście setki lat doczekali, że tak o nas dbacie.“ — „Obyście gazdowali na ziemi, a królowali w niebiosach.“ — „Oby cię, synku, Hospodnia ręka strzegła, taj błogosławiła“ — dudnił któryś starzec. Z życzeń płynęły słowa uznania grzeczne, serdeczne nawet na zapas, ale w sam raz, bez żadnej poufałości: „Aleście czemni, Foko!“ — „Aleście wspaniali!“ — „Udałeś się nam, synku“ — domruczał ten sam starzec. Gdy już rozgrzali się, uchodziło pytać coraz śmielej: któryż to kneź-narzeczony? Jakiego rodu? Skąd? Czym się zajmuje?
Foka odpowiadał, co wiedział, a o zajęciach narzeczonego, że odkrywa i wydobywa maszynami z ziemi ropę naftową, wyjaśnił zwięźle tyle, co chciał, aby nie zaleciało od tego zapachem jakiejś mody nowej, kto wie jakiej. Nie dopytywali zatem, bo skoro Foka ręczy, także takiemu przypatrzeć się warto. Tym żywiej pytali, kto będzie kucharzyć na weselu i jakie muzyki zaproszono.
Foka wyliczał chętnie, a gdy wspomniał skrzypka Suchońskiego z Hołów, szmer przeszedł przez tłum: „Suchońkij, Suchońkij“. Podniecali się jeszcze więcej, kłopotali się jeden przez drugiego, jak zdążyć na wesele, aby nie spóźnić. Im dłużej stali, tym swobodniej rozpytywali, nie szczędząc czasu, lecz Foka już spoglądał ku słońcu, jak każdy gazda, co liczy się z czasem. Spoglądał też ku samej kolibie, bo chociaż w dzień rozłączenia koniec gospodarstwa połonińskiego, a pasterze snują się po koszierach oddani obliczeniom i rozdzieleniu trzód, nie warzą już sera, Foka miał także w kolibie coś ważnego do spełnienia.
Tam bowiem zamknął się starzec Maksym z Jaworza, umyślnie zaproszony, aby uczestniczył w zagaszaniu watry. Gdy inni uwijali się w słońcu, Maksym sam jeden siedział w ciemnej kolibie. Inaczej mogłoby stać się coś niedobrego, czy to że duchy leśne obrażą się, potem zwąchają się z ogniem i z tego bieda, czy też, że sam ogień się obrazi. Maksym był pustelnikiem, mieszkał sam na stoku przeciwległego pasma, na śródleśnej polanie zwanej Jaworze. Szanowano go bezprzykładnie, bo nie tylko był znachorem, przemównikiem i wieszczunem, ale miał oczy najlepsze, jak mówiono rachmańskie. Nakłaniał do wiary rachmańskiej, aby nikt nikogo nie sądził ani słowem nieżyczliwym, ani spojrzeniem, ani prądem złości z dala nie dosięgał. I choć nie był groźny jak inni przemawiacze, sama jego obecność onieśmielała.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/29
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.