terki-siostrzycy. Ale też z daleka dopytuje się, śpiewa do niej, przemawia i szepce.
Ano posłuchaj: wiedzieć będziesz, co gdzie komu pisane, co komu grozi, co zrobić przeciw temu. Wszystko ci te watry w rozhoworach wyśpiewają, wyszepcą.
Wiatr gada albo raduje się, trembitami rozbrzmiewa albo kwili i skrzydłami bije, i w bębny wali, do boju wyzywa. Wiatrów jest dużo, różne są. Kraśny bywa ten wiosenny młodzik, junak. Śmieje się, skoczy koniem z połoniny na połoninę, kopnie Lodową Babę Eudokię, bardką dorębie i zaraz ciepło. A wyśpiewuje, jakby sto cerkwi pełnych śpiewało i jakby na każdej górze cerkiew. Wyśpiewuje nowe życie trawom, kwiatom, ptaszętom i dychaniu różnemu. A wiatr zimowy suchożebry sześcioskrzydły puszczołomiec: stadami konie mroźne wypędza, goni przed siebie, puszcze tratuje. A nocami o grobach wszystkich zawodzi i o tym, co się w nich dzieje-nie dzieje. I jakie to groby będą nowe. Nasłuchałem się go, a dawniej ciężko sercu było słuchać.
Wiatry, to najstarsze lirniki-muzykanty, jako my wędrowne włóczęgi. Lecą przed siebie kudłate, rozczochrane, niewidome, ale świadome. I jak dla liry, muzyki Bożej, nie ma zakazu, nie ma postu, tak nie ma i dla nich. Zawsze im grać wolno. I grają chętnie. A zawsze jest komu słuchać. Boć to i duchy puszczowe, i niauki źródlane z połonin, i Dido kosmaty, wychylają się z puszczy, wychylają się z traw, wychylają się z wody, słuchają wieści-powieści wiatrowej, nasłuchać się nie mogą.
Wędrował-jeśm i ja — prawił dziad — jako ci bujni wiatrowie. A potem już inne słowo do mnie przyszło. Dziad-lirnik zawsze wie, co ma śpiewać, kiedy pieśń jaką ma skończyć, a inną zacząć. I ja hen, na dołach, na polach-podolach, w jarach, na stepach szerokich, przed wielkimi roki zakończyłem pieśń moją lirnicką. Zawodzenie nad chęcią człowieka, że słabsza od pyłu bodiaków na wietrze, i nad dolą człowieczą, że żałośniejsza niż trawa spalona. Te dumy gorzkie, dumy pokorne skończyłem, przerwałem. I tam-jeśm, gdzieś na stepie, bractwo moje, którego ojcem wierchowym byłem, zostawił. Przecie chodzili do mnie bracia starcy ślepi, dreptali, kijami stukając, aż tutaj na wierch. Ciągnęli rzędem ślepym, jak dzikie gęsi, co już nie odlecą. Przychodzili, by sejmować po dziadowsku, grać i płakać nad dolą światową. A jam ich pocieszał, opamiętywał twardo. Przecie z płaczem wracali, męczyli się
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/165
Wygląd
Ta strona została skorygowana.