hardo podrzucając głowę, co chwila Michonosza, który miał zbierać i pieniądze i dary, wywijał workiem. Skrzypek ciął skoczną melodię pląsu i kruhleka i sam wyginał się jak ta melodia. W oddali stali trembitarze i co chwila odzywały się trembity potężnie a słodko. Z małej zagrody głos trembity obwieszczał światu powrót kolędy. Każdy kolędnik uzbrojony był w pistolety i po trembicie rozlegały się strzały, tak że dym gęsty osnuł kolędników niby mgła górska. Wreszcie za przewodem Foki szła pieśń — kolęda podokienna, bardzo powoli, poważnie i równo. Potem kudłaci, białowłosi starcy pląsali z toporami, przysiadali i okręcali się dziarsko jak niegdyś za dawnych lat. Młodzieńcy pląsali po starcach. Wszyscy szczęśliwi, jakby świat znów się w ręce Boże dostał, jakby się na nowo narodził. W końcu kolędnicy zdobywali chatę, wchodzili hurmą do chaty i zasiadali za stół. To wesoło płynął obrzęd, to uroczyście. Dzieci do końca życia nie zapomniały powrotu kolędy.
Za czasów młodości Foki nie tak wygodnie chodzono jak dzisiaj, kiedy po jednej gminie kilka partii kolędników się kręci, a wówczas przez osiem dni dobrze nogi trzeba było wyciągać, by przelecieć cztery albo nawet pięć gmin, co były odległe od siebie. Nieraz już od jednej chaty do drugiej był marsz potężny, a gdy śniegi zapadły po pas, i trud nie lada. Czasami, gdy mało było czasu, spraszano ludzi do jednej chaty, i od tej pory nie wszystkim naraz śpiewają kolędy, kolędują każdemu w chacie osobno stosowną pieśń, choćby najmniejszemu dziecku, a o umarłych nigdy nie zapominają.
Tak w najdalsze zakątki puszczowe nieśli wieść radosną i słowo Boże. Po ośmiu dniach wracali, skąd wyszli, to jest na Jasienowo na rozples, czyli odpląsanie, tym tańcem kończyli kolędę.
Także dzisiejsi ludzie chlubią się, że jako kolędnicy nie śpią przez osiem dni, bo nieustannie sławią Chrystusa tańcem, pieśnią i przyjacielskim obcowaniem z ludźmi. Alboż to prawda? Jaki taki słabeusz-kolędnik zaledwie jedną albo dwie noce przetańczył, zaledwie podreptał od jednej chaty do drugiej, co teraz i tak nie bardzo daleko, a już trzepnie się byle gdzie, chrapie potężnie albo co najmniej drzemie i nosem o stół uderza i znów drzemie. Nie taki naród jak niegdyś. Jedno trzeba przyznać, że nasi kolędnicy nie tak chodzą jak ci kościelni, gdzieś tam na dołach, co chociaż nawet wyuczeni dobrze, wyklepią prędko swoje, jakby cepem, byle tyl-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/135
Wygląd
Ta strona została skorygowana.