tłomaczyć, powiedzieć mi wszystko, alem nie potrzebował żadnych wyjaśnień, wiedziałem przecież wszystko, więcej może, niżby mi sama powiedzieć mogła lub chciała.
Nic już nas ze sobą nie łączyło.
Stoję na ulicy.
Wokół gazowej latarni przesuwają się jakieś czarne, w dziwne kształty podarte cienie nocy.
Tobie w ofierze, Ty nowy Boże, Boże milczenia i nocy.
Stoję na ulicy. A po za Tobą, biedna, smagła sarno, słyszę jakieś taczające się, pijane kroki i słyszę daleki, głuchy odgłos wozów.
Tam — przedemną olbrzymia, pełzająca masa — jakiś czarny potwór: Bóg mego cienia, Bóg mego milczenia.
Głupstwo! Mój własny cień!
Błoto na ulicy, a na niem w królewskiej ciszy olbrzymie palce elektrycznego światła, biała ręka olbrzyma.
Czemuż spoczęła ta biała ręka na błocie?
Biała ręka Boga na błocie życia, na błotnem śmietnisku życia.
I widzę: pijany robotnik rozpryskuje kijem to błoto, bije z całą siłą, z jakąś zapalczywą zaciekłością...
Zabije wreszcie tę straszną rękę?
Och, gdyby ją zabił! Abym własną ręką mógł moje życie pochwycić, wgryźć się w nie własnymi zębami.
Cisza — Cisza...
I idę wzdłuż kanału:
Ta czarna woda tam w dole. Nieskończoność głębi, nieskończoność smutku.
Pochylam się i patrzę: