Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Był sam, odcięty od całego świata, gdzieś w pośrodku oceanu na wyspie, co olbrzymimi złomami bazaltu ciężko i szeroko na morzu osiadła.
Właściwie był to tylko jeden przepotężny słup bazaltu, w tysiąc kątów połamany wielobok, którego linie ścienne zlewały się w morze gdyby fałdy ciężkiego adamaszku, spływającego z katafalku. I widział morze wokół wyspy w czasie przypływu. Fale pieniły się, tryszcząc i buchając zziajane; podrzucały się w skłębionych zawrotach i wlewały się na płaskowyż wyspy.
Pomiędzy wyspą a skalistemi rafami, co potwornym wieńcem wyspę okoliły, szalało morze, wypływało, zawracało i gotowało się w wirach i malstromach; na białą pianę zbite wód roztacza skraplały się w górze, wciąż od nowa podrzucane wściekłą siłą. Jak gdyby się roztworzył krater podmorskiego wulkanu i ciskał w górę wiry i kłęby w miazgę zbitej piany.
Patrzał z rozkoszą na te zaciekłe zapasy wód, co z jednej i drugiej strony pomiędzy wyspą a długą ławą skał wichrem i szałem na siebie się rzucały. Z jednej i drugiej strony lały się olbrzymie bałwany, ścierały się w środku ważkiego przesmyku, podlatywały w górę, to znowu zwalały się w prze-