Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ujrzał ją wreszcie, jak wyszła z bramy, — obejrzała się dokoła — nie zobaczyła go.
Szedł za nią.
Skradał się, by jej nie spłoszyć, by mu nagle z oczu nie zniknęła, zaledwie śmiał oddychać — szła szybko, jakby czuła, że ktoś za nią idzie — coraz szybciej; wśród mrocznej alei rozkwitłych akacyi migotała jej jasna suknia — był już pewien, że ją z oczu straci i naraz podbiegł ku niej, stanął naprzeciw niej wpół nieprzytomny, nie wiedząc, co robi…
Stanęła przestraszona i patrzała na niego niemym wzrokiem…
— Bałem się, że panią z oczu stracę — szepnął wreszcie — biegłaś pani tak szybko…
Odetchnął z trudnością i zamilkł.
Szli wolno obok siebie.
Odzyskał równowagę:
— Nie wiem, jakim sposobem odważyłem zbliżyć się do pani, zastąpić jej drogę, ale w chwili, kiedy to zrobiłem, nie wiedziałem, co się ze mną działo…
Zamilkł na chwilę, i znowu rozpoczął mówić szybko, urywanie, jakby chciał od razu wszystko sobie z serca zrzucić:
— Pani nie wie, jak ja pani szukałem. Dniami całymi włóczyłem się po wszystkich ulicach, wszystkich kościołach po parkach i alejach, by pochwycić tylko jedno spojrzenie pani — najdalszy przebłysk, najtajniejszy oddech pani. — Nie znałem cię, nie widziałem cię nigdy przedtem, ale wiedziałem, że cię wśród miliona kobiet wyszukam. Ta, która mi kwiaty