Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cym blaskiem, a oczy ich bielały złowrogim błyskiem krwiożerczych zwierząt…
Naraz zarykły złote trąby trzykrotnym strasznym jękiem: z wrót pałacu wlekli rzezańcy biedną niewolnicę.
Była obłąkana z przerażenia; z ust ściekał promień krwi, wywróciła się w znak; czarni niewolnicy pochwycili ją za ręce i wlekli poprzez rozpalone płyty do stóp krzyża…
Król zamknął oczy i skinął.
Pochwycili ją w ramiona, podrzucili na hebanowe drzewo krzyża; kat ujął jej ręce, podtrzymano ją w pasie, rozległ się stukot młota…
Lecz w tej chwili ryknął król z bólu, jak rozszalałe zwierzę.
Zerwał ją z krzyża, tuli! jak dziecko w swych ramionach, po szatach jego ściekała krew, całował jej rany — szalał w rozpaczy; rzezańców, co śmieli jej dotknąć, kazał w ćwierci rozrywać, zrobił z niej bóstwo i kazał jej składać ofiary…


Boże! jak ją kochał, tę swoją niewolnicę, on biedny niewolnik…
I długoż miał się tak męczyć?
Nagle postanowił wyrzucić ją z serca, nigdy już o niej nie myśleć, wyrzucić kwiaty i wstążkę i węża, by mu jej nie przypominały.
Ale gdy nadszedł mrok, pobiegł przed dom, w którym mu wczoraj znikła i czekał…