Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znikło, rozbiegło, rozprysło się!
Jak żywe srebro rozpyliło się przy mojem dotknięciu; — a Ty tu przy mnie — tu leżysz w Twej boskiej nagości, w bezwstydzie Twego żarnego pragnienia, a oczy moje patrzą na Cię jak na coś obcego, dalekiego, tysiące mil odemnie odległego — i patrzę z strachem w przepaść Twoich oczu — przepaść, która może nawet nie jest powierzchnią.
Ale nie, nie — niech piekło niebo pochłonie — ale nie — nie!
Z drgającą, mózg chłonącą namiętnością, z całym piekielnym żarem gorączki, co duszę mą w szał smaga, z dziką siłą mych, rozkoszą zmężniałych sił rzucam się na Ciebie, nie chcę nic czuć prócz bladej gorączki Twych członków, nic słyszeć, jeno wściekłą pogoń mej krwi, i nie chcę mieć innego wrażenia, prócz tego rozpalonego, szpilkującego bólu naszego delirium miłości. — Przestanę cierpieć w zwycięzkich dytyrambach chuci, wyjącem pienieniu się straszliwej symfonii ciała.