Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dnie przeszły.
Wreszcie otrzymał od niej list.
Nie śmiał go przeczytać. Trząsł się jak w febrze, a przed jego oczyma tańczyły przedmioty w dzikich podrygach.
Opanował się w końcu i rozerwał kopertę.
»Mój jedyny! Rada twoja zupełnie nierozsądna. Musisz być bardzo zrozpaczonym, jeżeli czepiasz się tak niemądrych planów. I cóż to pomoże?!...“
Nie czytał dalej.
Począł się śmiać długim kurczowym śmiechem.
Szatan tryumfował.
Wpatrzył się w posowę, aż noc ciężkimi snami zapadła na jego duszę.
Widział, jak brylantowa szpilka wyrastała w widmo, dwoma olbrzymimi dyamentami lśniły oczy i kłuły go ostrymi promieniami ognia, zęby były z twardego złota i szczękotały martwym dźwiękiem, metalowe ramiona objęły go żelaznym uściskiem, że wszystkie kości mu zatrzeszczały, a piersi opasał złoty łańcuch, co głęboko w ciało mu się wżerał.
Krzyczał w niebo strasznym głosem, ale niebo patrzyło na niego zimnym połyskiem metalu, obsypane drogiemi kamieniami, a obłoki przesuwały się po niem jak kulisy z czerwonej blachy ukute.