przyjechać mogła. Ale nie martw się. Jesteśmy młodzi, możemy czekać“...
I czytał i smutniał coraz więcej.
I znowu wpełzał w każde słowo i znowu nicował je na wszystkie strony, wsłuchiwał się w ich brzmienie, powtarzał sobie słowa po cichu, starał wyobrazić sobie, czy byłby w stanie napisać podobne słowa ukochanemu człowiekowi.
I znowu powtarzał sobie słowa po cichu, i zwolna rosło zwątpienie i niewiara w miłość, co tak rozsądnie umiała czekać i z losem się godzić.
I coraz głębiej pogrążał się w myślach, co mu duszę przegryzały, bolały i raniły go, aż wreszcie trawiony niepokojem, począł obiegać maleńki pokój długie godziny...
Padł wreszcie wyczerpany na łóżko.
Teraz czuł się spokojnym.
Jechał do niej i ona do niego. Mieli się spotkać w małem miasteczku nad morzem. Był szczczęśliwy, tylko się niepokoił, czemby mógł zabić kilka godzin, aż ona nadejdzie, bo miała przybyć parę godzin później.
A okręt wlókł się powoli, i coraz wolniej. Gdyby się rzucił w morze, to by z pewnością szybciej do brzegu przypłynął.
Siedział na pokładzie i patrzał na morze i na niebo.
Kochał nieskończenie białe noce północnego nieba.
Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/48
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.