Strona:Stanisław Przybyszewski - Dzieci nędzy.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odczuwa, tylko jakąś — przyznawał się — zapalczywą ciekawość.
Z coraz większem natężeniem począł wpatrywać się w twarz zmarłego, jakby go jeszcze nigdy przedtem nie był widział, bo uprzytomniał sobie, że właściwie nie znał go wcale i pierwszy raz dokładnie nań patrzy.
Przysunął krzesło do trumny i patrzył, patrzył, jakby teraz po śmierci chciał wyrwać z niego tajemnicę całego jego życia.
Mimowoli odsunął krzesło od katafalku — zdawało mu się, że olbrzymi starzec gotów z trumny powstać, spiorunować go wzrokiem i wrzasnąć:
— Czemu nie dajesz mi spokoju?
Jeszcze się dalej odsunął, ale nie mógł oczu oderwać od zastygłej, jakby w jakimś potwornym bólu skamieniałej twarzy i lęk go zdjął, bo trudno było mu uwierzyć, że starzec z wiecznego snu się już nie obudzi.
Przez mózg jego przewłóczyły się jakieś niejasne zamglone wspomnienia — przez gęstą mgłę widział w tem samem miejscu swoją matkę: zagrzebał się we wspomnieniach — tak! teraz już sobie dokładnie przypomniał: tu w tem samem miejscu leżała matka jego w trumnie — służąca podała podwieczorek,