Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, to się on, And, wydobywał się, co? — Co? — Z tych ramek z dziwami — wtedy —
bo z drugich, to już — i bez żadnych złoceń nawet — wyglądało —
? —
a ja? — wtedy — i teraz — ? — co? —  ?
z tych błyskających, a i grzmiących — jednych i drugich — dudniących, nie? —
Co? —
Jeżeli już mowa tylko o tych dwóch (bo są i inne — i czy przypadkiem nie bardziej warte zastanowienia?)
tak? zastanowienia?: skąd, z jakich oddziaływań, i kto, i dlaczego?; szukanie odpowiedzi?; a jeżelibym nawet znalazł tę odpowiedź, to co? — ? —
No właśnie: to co?
Aha, wracajmy. — Zaraz, czy ja tu goniłem w piętkę? — No, najwyraźniej. Lecz chciałem. Tak; chciałem sobie trochę pogonić. Ja. Ja nad tym panuję. Bo i jakże o gonieniu w piętkę można mówić nie goniąc samemu w piętkę? He he. Tak. Wracajmy. Jeszcze. Do przypomnień; tkliwych; no —


te ręce (myślałem) twarze czy szyje kobiet które tu widziałem nie mogą nikomu wmówić nic nieprawdziwego — jeżeli nawet miałby ktoś w tym podziemnym mieście nagle pragnienie popatrzenia trochę niżej lub wyżej miejsca w którym jest ta cała ich istota — wmówić nic nieprawdziwego, więc żadnej gorączki czy szaleństwa, można się nie spieszyć idąc do którejś z nich, można spokojnie pomyśleć że nawet jeżeli jej tam nie będzie, zajęta jest w tej chwili już kimś innym, to wy-