Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi się nieco większa, pomyślałem że stał tam będzie trochę dłużej i wyszedłem żeby kupić coś do zjedzenia. Na dworcu nie było żadnego nawet bufetu, dopiero kilkadziesiąt metrów za budynkiem stacyjnym był kiosk z papierosami i piwem i były tam tylko jakieś jakby chorowite sucharki, poprosiłem o dwie paczki tego i kiedy płaciłem usłyszałem gwizd, pociąg ruszył,
mój płaszcz został w pociągu, bilet w płaszczu, za ostatnie pieniądze kupiłem te sucharki, stacja była jedna z maleńkich i jakby wymarłych stacyjek i chyba nawet bez poczekalni, pogoda ciągle ta sama: wiatr i drobny zimny deszcz, i już prawie noc; nie wiem czy myślałem o tym wszystkim biegnąc za oddalającym się pociągiem, wiedziałem tylko że przecież muszę go dogonić że nie mam żadnego wyjścia prócz dogonienia pociągu, wiedząc równocześnie — i równie przeraźliwie jasno — że go przecież nie dogonię,
nagle spostrzegłem że odległość pomiędzy nim a mną zaczyna się naprawdę zmniejszać; tak, pociąg stanął;
And stał w otwartych drzwiach wagonu: „już miałem zerwać hamulec, ale on zaczął zwalniać; bo on tylko podjeżdżał tu do pompy, będzie brał wodę”.
Zjedliśmy po parę sucharków, pomimo głodu nie udało się zjeść tego więcej, popijaliśmy to wódką, And mówił:
— tak, nie mamy teraz najmniejszej ochoty na wódkę; ochoty nie mamy lecz mamy wódkę, i trzeba pić, bo już tak jest — a pić musimy także po to aby sobie jeszcze raz uświadomić że tak jest — że gdy się już coś ma to akurat nie wtedy gdy i pragnienie tego i na przykład jeszcze wiele razy będziesz chciał się napić a nie będziesz miał wtedy pieniędzy ani nikogo