Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Niech pan wejdzie. On jest tutaj — nie żyje.
„nie żyje, nie żyje” powtarzała żona Anda, chwyciła mnie za rękę prowadziła do drugiego pokoju „chodź, popatrz na niego, no popatrz, Boże, nie żyje”. Leżał na tapczanie, naprawdę nieruchomy, najwyraźniej z twarzą trupa, zupełnie nieprawdopodobny
— nie, (myślałem) to jest zupełnie... on, ten... ten diabeł, ten przecież nieczłowiek... (i równocześnie:) — ten... Midryga... a ja tu nad nim... wciornaści... nie, to zupełnie... ależ tak, he he... — nie, przestań, myśl o minie; ci tutaj ludzie... a właśnie, a gdyby właśnie... nie, nie możesz, nie o tym myśl, odpowiedz tej kobiecie, powiedz coś... a właśnie, he he... — he he? zaraz, kto właściwie się tu śmieje? co tu jest śmiechem naprawdę?... — no to co? he he... nie, nie myśl o tym, słyszysz, jego żona, pyta się: „czy wierzysz?” — a jeżeli to właśnie on... nie, myśl o minie, rękach — a czy masz zapięty rozporek... o właśnie, rozporek, te rzeczy, co? — i flaki, o: ktoś tu mówi o obiedzie, flaki się śmieją, a ja, dlaczegóż ja... nie, nie myśl o tym, przygotuj głos, odpowiedni ton, odezwij się; ta kobieta do ciebie mówi, jego żona mówi do ciebie: „powiedz, no powiedz”... Co powiedzieć? Czy wierzę? W co mam wierzyć? — przecież jest wyraźne... o, słyszysz, ona znowu, teraz odpowiedz, ona znowu:
— Czy wierzysz, że on nie żyje, powiedz, czy wierzysz?
— Nie, — powiedziałem dławiąc śmiech — nie wierzę.