Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opowiadać, że pani go kocha! Jej chodzi wyłącznie o pieniądze...
Marta nie hamowała się dalej.
— A pani żal — syknęła — że mniej dla niej pozostanie!
— Och! — w głosie Jadzi zadźwięczało niekłamane oburzenie. W jednej sukience gotowam wyjść z tego domu! Mam narzeczonego, przyspieszę datę ślubu i bez grosza od ojca, damy sobie radę! Lecz pani, za drugą matkę nie uznam nigdy! Więcej jeszcze... Nie daruję jej nigdy, że pragnie omotać i unieszczęśliwić starego człowieka, zaślepionego przez namiętność. Bo, do czego pani dąży? Wyciągnąć zeń jaknajwięcej i go zgubić...
— No... no...
— Uczynię wszystko, aby biednemu ojcu otworzyły się oczy!
Dordonowa, podniosła się ze złoconego krzesełka, na którem na chwilę zajęła miejsce.
— Nie zamierzam — oświadczyła ze znakomicie odegraną dumą — nadal słuchać pani wymysłów! Ani odpowiadać na jej niesłuszne posądzenia! Przemawia przez panią, dziwna do mnie nienawiść, a czas pokażę, jak bardzo się myliła! Lecz, pozwoli pani, że o treści dzisiejszej rozmowy powiadomię dyrektora. Niechaj, on decyduje...
— Wiedziałam — wykrzyknęła Jadzia z pogardą, — pani tak postąpi! Przedstawi mnie pani, oczywiście, jako złą i zazdrosną dziewczynę! Bardzo proszę! Nie ulękne sie walki.
Trzasnęły drzwi. Dordonowa opuściła mieszkanie Dulembów.
Wsiadła do pierwszej napotkanej taksówki, rzucając szeforewi po cichu adres.
Rychło się znalazła pod nowoczesna kamienicą, na jednej z bocznych ulic. Dobrze znaną sobie drogą, przebiegła przez podwórko i zadzwoniła do małego, parterowego mieszkania.

Otworzył je, wysoki, wygolony mężczyzna i ze zdziwieniem zapytał:

11