Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Patrz!
Spojrzałem. W kącie chwiał się niewyraźny cień.
— R. S. — zowałałem — jeśli jesteś, ukaż się!
Cień przybliżał się, lecz nie przybierał określonych kształtów.
— R. S. — powtórzyłem — czy możesz stać się widoczny? Wszak tu ci sami, co kochali cię za życia!
Nagle nastąpił błysk i przed nami zamajaczył R. S. — tak, jak pamiętaliśmy go zawsze, wysoki, blady, starannie uczesany, w ciemnym ubraniu.
Wrażenie było potężne.
— Czego chcecie? — wymówił głuchym, przytłumionym głosem.
— Romanie! Tyżeś to? Ty? — zawołałem, drżąc ze wzruszenia — poznajesz nas?
— Tak! — odparł i apatycznie wymienił nasze nazwiska.
— Drogi Romanie! A więc hermetyzm jest naprawdę potęgą, przezwyciężającą śmierć! Powiedz nam coś o sobie?
— Niewiele się dowiecie. Zresztą prędko opuścić was muszę! Uczyniliście mi krzywdę!
— My... tobie... jaką?
— Nie ściąga się duchów nieoczyszczonych na ziemię, bezkarnie dla ich rozwoju — powinniście znać dobrze tę zasadę!
— Przebacz! Błagamy cię! To się więcej nie powtórzy! Lecz tak pragnęliśmy mieć dowody! Nic nam mówić nie możesz?
— O was bardzo wiele — tu istotnie wymienił parę ostatnich wypadków z naszego życia — o mnie, zabronione mi jest!
— Czy cierpisz?
— Słowo cierpienie nie istnieje. Istnieje dręcząca tęsknota za doskonałością i żal za zmarnowanym czasem!
— Czy spotykacie tych, kogo kochaliście za życia?