Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nazajutrz wstałem obolały i zmęczony, jednak ze spokojnymi nerwami. Wstydziłem się mej małoduszności, która nie pozwoliła mi doświadczenia doprowadzić do końca. Mimo pewnej odrazy i nieokreślonego uczucia niebezpieczeństwa — postanowiłem eksperyment powtórzyć tejże nocy ponownie.
Dzień cały spędziłem w odosobnieniu, unikając ludzi. Raz jeszcze przewertowałem uważnie stare księgi o ewokacjach, specjalnie „Clavicula Salomonis“ i Korneliusza Agrypę, a do ceremoniału dołączyłem szpadę, mającą, zdaniem magów, zmuszać oporne, szczególnie złośliwe duchy, do posłuszeństwa.
Z uderzeniem dwunastej godziny znajdowałem się wewnątrz koła. Płonęły świece i kadzidła, ja dzierżyłem w jednym ręku miecz — w drugim zaś różdżkę magiczną.
Przede mną na niewielkim pulpicie leżały księgi zaklęć i formuły. Do moich dołączyłem jeszcze więcej skomplikowane zaklęcia kabalistów.
„Za wszelką cenę zachować spokój!“ — myślałem. Wolno i dobitnie jąłem czytać inwokacje. Nagle zabrzmiał lekki szelest. Podniosłem głowę. W odległości trzech kroków chwiała się postać nieokreślona, mglista.
— Ukaż się i bądź posłuszny! — wymówiłem, wyciągając w kierunku widma szpadę.
Postać przyjęła wyraźne kontury i stała przede mną. Był to siwowłosy starzec o długiej brodzie i poważnych rysach twarzy, okutany w szeroką, grecką togę, lub coś, w rodzaju szarawego, do samej ziemi płaszcza. Zatrzymał się tuż przy pentagramie — spoglądał poważnie, lecz przychylnie.
— Czemuś mnie wołał? — popłynął cichy szept.
— Kto jesteś? — zapytałem. — Rozkazuję odpowiedzieć!
— Jestem ten, któregoś wzywał!