Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie krępuj się mną! Nie czuję zmęczenia! — odparł Den, ściskając rękę przyjaciela.
Pozostał sam na sam ze starszym panem.
Przez otwarte okno wpadały potoki ciepłego majowego powietrza. Dzień zapowiadał się upalny. Zdala widać było parę psów, leniwie wylegujących się na trawniku, oraz dobiegało kłótliwe gdakanie kur i gniewne bulgotanie indyków. Dokoła tyle było życia, ciepła i wesela, że doprawdy zestawiając rozsłonieczniony krajobraz z ponuremi opowieściami i niesamowitą nocną przygodą, wydawało się, iż „tamto” jest tylko złym snem, potworną fantazją od rzeczywistości daleką.
Detektyw, w milczeniu, rad, iż pogodny obraz przyrody, koi podniecone nerwy, palił papierosa.
— Cóż pan o tem wszystkim sądzi? — pierwszy przerwał ciszę pan Karol.
Skrzywił się mimowolnie. Wciąż zadawano mu to samo pytanie, na które niezwykle ciężko było znaleźć odpowiedź.
— Dotychczas, nic! — odparł wymijająco. — Oczekujmy dalszego biegu wypadków.
— Hm.. — mruknął stary Podbereski. — Spodziewa się pan wiele po dzisiejszym seansie...
— Bo ja wiem!
— Może ma pan rację! W każdym razie dziś już jeden fakt ustalić można bezspornie!
— Mianowicie!

— Że wypadki, które zachodzą nie są dziełem rąk ludzkich!

35