Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słusznie! — mruknął Den. — Czemuż nie porozumieliśmy się wcześniej!
— Postanowił tedy wykorzystać dogodną porę i zakraść się do zamku. Nie chcąc mnie skompromitować, w razie niepowodzenia, taił swą bytność w Lityczach, zamieszkując w sąsiednim miasteczku i spotykając się ze mną w lesie. Pan Den natknął się nań przypadkiem, co nas przeraziło porządnie. Zadecydowaliśmy przyspieszyć „włamanie”. Moja sytuacja była okropna... Z jednej strony, ty Fredzie, żądałeś odemnie stanowczej odpowiedzi — nowy rumieniec oblał twarz Kińskiej, łącząc się niemal z miedzianemi włosami — a nie chciałam cię stracić, bo przysięgam, że odzyskawszy papiery, sama opowiedziałabym ci o wszystkiem, z drugiej strony obawiałam się, że pan Den, gdy powróci, uprzedzi nas i skrytkę odnajdzie...
— Uprzedziłem... i odnalazłem!... — zawołał ten wesoło. — I cóż strasznego się stało? Gdyby pani choć mnie dopuściła do swej tajemnicy, uniknęlibyśmy posądzeń i przykrej rozmowy...
— Czyż mogłam się spodziewać — szepnęła, — że pan postąpi tak po dżentelmeńsku?...
A potem dodała:

— Resztę wiecie... Pan Karol Podbereski udaremnił „włamanie”... Zrezygnowana, zamierzałam opuścić Litycze, zniknąć bez śladu... Lecz nagle pan Den doręcza mi to, o co tyle czasu walczyłam napróżno... Więoej nic nie mam do dodania... Sami osądźcie, czy zawiniłam bardzo?... I czy brat mój popełnił istotnie czyn karygodny?... Bo...

219