Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ne sztory sączyły się pierwsze mdłe promienie poranka, łącząc się z żółtawym blaskiem zapalonych świec. —
— Świta... Idź na spoczynek, Olku... Wszak czeka nas długa droga...
Powstał z miejsca i właśnie się nachylał, chcąc ucałować wyciągniętą dłoń Kińskiej, gdy wtem na podwórzu rozległo się zajadłe ujadanie psów, a później turkot zajeżdżającego przed ganek powozu.
— Wizyta o tej porze? — zdziwił się, podchodząc do okna i wyglądając poprzez sztory. — Podberescy! — zawołał nagle. — Powrócili w raz z Denem... Dziwne... Wszak mieli pozostać w Podbereżu.
— Dziwne!... — powtórzyła, jakby z niepokojem. — I Den... Może chce mnie aresztować?
Po twarzy mężczyzny przebiegł cień smutku.
— Będę cię bronił do końca! — szepnął. — Pozwalasz pozostać?
— Pozostań! wyrzekła dumnie. — Śmieszne jest ukrywać się nadal...
Jeszcze chciał o coś zapytać, wobec tej zachęty, lecz już zabrzmiało pukanie w drzwi, a z za nich odezwał się dźwięczny głos panny Wandy:
— Mary, można? Idziemy śmiało, bo świeci się u ciebie w oknach... Widocznie, nie śpisz... Daruj najście, ale sprowadzają nas niezwykle ważne sprawy.
— Wejdźcie...

Rychło ukazała się w sypialni panna Wanda, za nią zaś Fred i Den na ostatku. Lecz twarze mieli uśmiechnięte i nic w ich zachowaniu nie świadczyło, że złą wieść przynoszą. Przeciwnie. Nie zadziwił ich

206