Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podobny — gdy wtem zauważył, że przeciwnik zatrzymał się i na sekundę zawahał...
Cóż się stało? Wszak samochód podjeżdżał blisko...
Aha... Zrozumiałe... Pomiędzy nim a autem ciągnął się rów, przecinający łąkę, rów coprawda pozbawiony prawie wody, ale dość szeroki i należało go przebrnąć, aby się znaleźć bezpiecznie w samochodzie... A z ranną nogą uczynić to niełatwo...
Teraz Den nie biegł, a pędził. Wydawało mu się, że leci na skrzydłach...
Tamten zastanawiał się widocznie. Znać było, iż rozważa, czy wystarczy mu sił, aby rów przeskoczyć. A detektyw zbliżał się coraz więcej.
Nagle powziął postanowienie.
Cofnąwszy się o parę kroków dla rozpędu, rzucił się naprzód, odbijając się od ziemi i wysoko unosząc do góry.
Upadł wprawdzie po drugiej stronie, ale przebył przeszkodę — i Den uważał za bezcelową dalszą pogoń... Gdy wtem...
Huknął nowy strzał...
Jakiś nieludzki ryk wydobył się z piersi napastnika. Szarpnął się, niby chcąc powstać, lecz z powrotem upadł i nieruchomo leżał na ziemi.
Den paru susami znalazł się przy nim.

Oczy zachodziły bielmem, ze skroni sączyła się cienka struga krwi. Konał, poniósłszy śmierć z własnej dłoni. Trzymany w ręce browning przypadkowo w czasie upadku wypalił, kładąc go trupem na miejscu.

200