Odpowiedziało mu przekleństwo... i odgłos prędkich kroków, zbiegających po schodach.
To napastnik, rezygnując z przecięcia drogi goniącym go, oddalał się śpiesznie...
Den pchnął drzwiczki — i ujrzał kręte, wąskie żelazne schodki, prowadzące niby w głąb studni. Wyrwał z kieszeni elektryczną latarkę.
— Za nim... — zawołał w stronę Wandy i Freda. — Idę przodem... Wy za mną...
Z konieczności ostrożnie jął zstępować na dół. Schodki były ślizkie i niewygodne, chwilami brakowało poręczy, a czasami i stopnia — nieraz musiał się zatrzymywać i puszczać snop światła, aby nie upaść, lub nogą nie natrafił na próżnię. Liczył na to widocznie napastnik, znający doskonale drogę, którą zapewne częściej przebywał i znacznie wyprzedził Dena, bo nie słychać już było dudnienia kroków.
Wreszcie skończyły się schody. Jak obliczał Den, znaleźli się teraz w podziemiach pałacu, mniej więcej o dwa piętra niżej od djabelskiej komnaty. Promień elektrycznej latarki oświetlił długi, ciemny korytarz.
Den, bez wahania, ruszył dalej. Powietrze w korytarzu było ciężkie i stęchłe, podłoga ślizka i błotnista i wił on się w rozmaite strony, snać przechodząc pod różnemi częściami zamku.
Lecz czyż podziemia pałacu ciągnęły się aż tak daleko? Bo choć detektyw, ryzykując teraz upadek, lub natknięcie się na jaką nieoczekiwaną pułapkę, nie szedł, a biegł prędko, chcąc dogonić przeciwnika, korytarz