Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Po tem, cośmy już zobaczyli — szepnęła Wanda — i to jest możliwe...
— Powiada mi ten instynkt — ciągnął dalej detektyw, — że ludzie, którzy ubiegłej nocy usiłowali wtargnąć do pałacu, znają sekret przejścia i dziś zechcą go wykorzystać... A ponieważ nie wiem, z której strony ono się znajduje, wolę siedzieć tu, w sąsiednim pokoju, żeby uniknąć niespodzianek.
— Rudobrody mężczyzna, czy automobilowy bandyta?... — Fred gwałtownie poruszył się na swem krzesełku.
Detektyw chrząknął.
— Dość zapytań! — rzekł. — Najbliższe chwile przyniosą wyjaśnienie... A teraz więcej ani słówka... Broń w pogotowiu... i cisza...
Zaległo milczenie.
Jęły powoli płynąć minuty, kwadranse. Och, jak dłużyły im się obecnie chwile oczekiwania. Czy rachuby Dena okażą się słuszne?
Minęła przeszło godzina. Gdzieś na dole zegar wybił dawno dwunastą. Już po północy. Może wpół do pierwszej. Długoż mają oczekiwać?
Nagle szczegół dziwny zwrócił uwagę Wandy. A lekkie dotknięcia do ramion, które poczuła zarówno ze strony Freda, jak i Dena świadczyły, że i oni to spostrzegli.
Naprawdę dziwny szczegół.

Nawprost ich znajdował się duży kominek, z za-

188