Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pokoju, a sam stanąwszy nieco opodal, skinął im ręką, aby zajęli miejsca...
— Teraz gaszę światło!... Skupienie i cisza...
W rzeczy samej, w tejże chwili, zgasły świece, zdmuchnięte przez Dena i w komnacie zapanował przykry mrok. Wanda, wiecznie przechwalająca się swą odwagą, mimowoli przysunęła się z krzesełkiem do brata.
Pełne naprężenia to oczekiwanie trwało zaledwie parę sekund, bo wnet w ciemnościach rozległ się głos Dena.
— Duchu jesteś?
W odpowiedzi zabrzmiał cichy odgłos łańcuchów.
— Hm... więc jesteś?... — mówił detektyw. — Dobrze... Widzę, że się słuchasz... Stuknij trzy razy...
Raz.... dwa.. trzy... zadźwięczały mocne uderzenia w ścianę.
— Co takiego? — zawołała podnieconym głosem Wanda — Den zdołał ujarzmić ducha?
— Och, ujarzmiłem najzupełniej! — zaśmiał się w odpowiedzi. — Dziś uczyni wszystko, co mu rozkażę. — Prawda, duchu?
Znów potężne uderzenie.
— Dość uderzeń! — wymówił patetycznym tonem. A teraz pokaż nam te twoje szatańskie ślepia, których obawialiśmy się tak bardzo...
— Nie... nie... — zawołała Wanda.
— Pani ślę boi? Wstyd... On teraz nam je bardzo grzecznie pokaże. Więc duchu...

I nagle pośrodku komnaty, zgodnie z rozkazem

173