Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Detektyw przybył, zgodnie z zapowiedzią, rano z Warszawy i odrazu znalazł się w swoim żywiole. Usiłowanie włamania do zamku, nocny napad, bandyci samochodowi — to rozumiał, to był jego fach, jego specjalność — nie zaś fantastyczne a szarpiące nerwy zmagania się z duchem.
To też ledwie przyjechał i spożył jaki taki posiłek natychmiast zabrał się do roboty. Utrudnione miał jednak zadanie, bo wszyscy uczestnicy wczorajszej przygody, nie wyłączając Freda opowiadali dość chaotycznie i sami dobrze nie wiedzieli, co właściwie się stało. Nagły krzyk pana Karola, że ktoś zakradł się do zamku, jego pościg i zdala w lesie ginąca sylwetka, a później ta przygoda z autem... Nie wiązało się to w jedną całość i nikt nie umiał określić rysopisu napastników — pan Karol zaś, który jedynie mógł to uczynić spał osłabiony wczorajszemi przejściami i zbudził się dopiero koło południa.
Na chwilę tę oczekiwał Den z naprężeniem, wpijając się w twarz starszego pana, niczem sęp w zdobycz i odetchnął z ulgą, gdy ujrzał, że ten otworzył oczy.
— Jak się pan czuje? — zapytał, pochylając się nad nim.
Stryj Karol powiódł dokoła błędnym nieco wzrokiem.
— Boli mnie... bardzo boli głowa... — dotknął ręką opasek... — Cóż to, obandażowany jestem?

— Lekkie zadrapania, stryju... — pospieszył uspokoić go Fred. — Rychło minie... Czy nic sobie nie przypominasz?

134