Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cios pięści spadł na jego głowę. Cios nieoczekiwany i do tego stopnia silny, że nie wydawszy nawet jęku, zwalił się, niczem kłoda na ziemię.
W tejże chwili rozwarły się drzwiczki auta, a z nich wychyliły się dwie główki kobiece.
— Skończyłeś z nim?
— Jeszcze nie... Przódy go obszukam...
— Spiesz się... Z pałacu biegną ludzie...
— Puść motor, Lola... I tak nas zauważą. A ja przez ten czas z draniem się załatwię... Najprzód kieszenie...
Wysoki, wygolony mężczyzna pochylił się nad zemdlonym panem Karolem. Długie jego kościste palce z niezwykłą wprawą przetrząsały kieszenie. Wreszcie wyciągnął głęboko ukryty w kamizelce portfel i nie zaglądając do wewnątrz, podał go drugiej, siedzącej w aucie młodej kobiecie, podczas gdy pierwsza, sprawnie i nie zdradzając najlżejszego zdenerwowania, choć gwar głosów stawał się coraz bliższy i widać nawet było biegnące postacie, zajęła miejsce przy kierownicy i nacisnąwszy odpowiedni guzik, puściła w ruch motor.
Teraz warkot samochodu tłumił słowa, lecz śród nich rozróżnić można było wyraźnie:
— Czegóż jeszcze szukasz?
— Portfel mamy... Przetrząsnąłem kieszenie... Więcej nic nie znajdę...
— Zostawisz go tak?
— Ja miałby zostawić? Widziałaś, jak tamtego gonił... Pieski syn...

— Pluń ma niego!... Zrobiliśmy swoje... A tu lu-

131