Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie kierował nim tam jakiś określony cel, chęć wydania zarządzeń, lub załatwienia pilnej sprawy. Nawet nie spieszył na spotkanie detektywa, bo o jutrzejszym przyjeździe Dena nie był poinformowany. Ot, chciał konną przejażdżką uspokoić podniecenie, otrząsnąć się z przykrego wrażenia, skupić nieco myśli i się zastanowić. A że dokądciś udać się musiał, prawie machinalnie jął dążyć w stronę upiornego zamczyska.
Koń, jakby czując, że zdąża do domu parskał zadowolony i galopował raźno, nie zważając na wyboje, ciągnącej się śród lasów nierównej kresowej drogi. Nie zważał również Fred na otoczenie, nawet gdy gałęzie drzew muskały jego policzki, a chwilami bór stawał się tak gęsty, że wierzchowiec zwalniał biegu. Nie napawała go lękiem nawet samotność, w jakiej się znalazł — to dziwne uczucie osamotnienia, którego człowiek doznaje nocą na kresach, gdzie siedziba ludzka leży jedna od drugiej tak daleko, iż gdyby na ciebie napadnięto, nawet wołania o ratunek prócz ptaków i zwierząt, przyczajowych w gąszczach, nikt nie usłyszy i nikt nie pospieszy z pomocą. Nie przejmowało otoczenie dreszczem Freda, przywykł doń od dziecka i czem innem miał obecnie głowę zaprzątniętą, a chłodnawy wiaterek, muskający rozpalone policzki, nie przynosił pożądanego spokoju wzburzonym nerwom.

Mary posiadała swą tajemnicę! Tajemnicę tak groźną, iż nawet jemu wzbraniała się ją wyznać! Niezwalczona przeszkoda stanęła na drodze do ich szczęścia, czy uda się tę przeszkodę usunąć? Za parę dni, a może i nigdy... Wszak oświadczyła tak sama...

113