Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Et, próżno o tem gadać! — znów padła nieokreślona odpowiedź.
Ucieszyła jednak widocznie mężczyznę.
— Wiem, żeś rozsądna! — mruknął.
Kińska wiedziała, co chciała wiedzieć a nie leżało w jej zamiarach przedłużać drażliwą rozmowę. Poczęła się żegnać.
— Muszę iść! — oświadczyła. — A nuż w domu poczną mnie szukać...
idź, lecz przódy...
Pochwycił ją w swe ramiona, przytulił do piersi i ucałował parokrotnie, czemu nie sprzeciwiała się wcale.
— Wiesz, że mi jesteś wszystkiem na świecie! — wymówił tak ciepłym tonem, iż nikt nie przypuściłby, że potrafi nań się zdobyć. — Sądzę, że ci również nie jestem obojętny... Dziś w nocy ważą się nasze losy... Narażam się na poważne niebezpieczeństwo i jeśli zginę...
— Ach, pocóż podobne przypuszczenia — przerwała a głos jej drgnął z lęku. — Przenigdy! Zwyciężysz! Dla mnie... A gdy zdobędziesz, co masz zdobyć, skończą się nasze obawy... Nie zmrużę oka przez całą noc... Będę umierała z niepokoju... Lecz jeśli się uda, zawiadom mnie z samego rana... Możesz nawet sam przyjść... Pocóż nadal się ukrywać?... Upozoruję jakoś twoją obecność... No, uściśnij raz jeszcze...
Ostatnia krótka pieszczota — i zarówno właścicielka Litycz jak i nieznajomy podążyli w swoją stronę.

Może w pół godziny później, pani Kińska blada,

111