Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się wrażenie, że po wizycie larw i demonów, żaden objaw nie nastąpi więcej.
— Władco Wszechpotężny, Książe Ciemności — błagał daremnie. — Duchu zbuntowany, przybądź.
Wtem...
Na ścianie, gdzie znajdował się djabelski pentagram, począł się tworzyć obłok. Jeszcze mocniejsze smugi dymu popłynęły z kadzideł, a blask świec przygasł. Obłok ten przyjmował coraz wyraźniejsze kształty, wreszcie przemienił się w postać wysokiego człowieka. Rysów twarzy, jednak, nie sposób było rozróżnić, również tułów rozpływał się, jakby w powietrzu.
Zjawisko to, podeszło do koła i stanęło tuż przed Wryńskim. Wtedy, dopiero spostrzegł olbrzymie, gorejące nienawiścią oczy.
— Czegoś chciał? — posłuszał wyraźnie zdanie.
Wryński musiał sobie zadać wielki przymus, by wytrzymać utkwiony w niego wzrok. Choć postać to wypływała, to nikła śród kadzideł. Z tyłu posłyszał cichy pisk Sary. Nie dając się opanować lękowi, odparł:
— Panie! — wymówił możliwie twardym głosem. — Jeśliś tym jest, o którym myślę, odpowiedz na parę zapytań!
— Jestem nim, lub nie jestem! — zgrzytnęły niemiłe w pokoju wyrazy. — A nie przybywam tu, aby ludziom czynić dobrze!
— Czyż ci nie służę — jął błagać Wryński — czyż nie popełniam wszystkiego, nawet zbrodni, by stać ci się miły. Daj mi poznać przyszłość i obdarz mnie władzą...

Zabrzmiał śmiech, a jednocześnie wydawało się, że grom uderzył w róg pokoju.

109