Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pragnęłam cię uwolnić od kobiety, która nie jest warta ciebie...
Zdanie dziewczyny zabrzmiało twardo. Twarz prezesa spąsowiała. Zamierzał darować córce wybryki, ale właśnie pod warunkiem, aby nigdy nie powracała do tego tematu.
— Znów zaczynasz? — ostro wykrzyknął.
— Muszę!
— Zdaje się, nasze nieporozumienia poszły... o twoje wtrącanie się do moich spraw osobistych!... O panią Verę!... Raz na zawsze ci zabraniam!... Rozumiesz! Ani słóweczka...
— Kiedy...
— Milcz! Myślałem, że przyszłaś się upokorzyć i obiecać, że intryg zaprzestaniesz... Tymczasem... Więc sobie zapamiętaj! Albo... albo... Albo nie będziesz oczerniała pani Very, zawrzesz z nią choć pozorną zgodę i uznam cię z powrotem za córkę, albo potrafię cię unieszkodliwić... Tak, unieszkodliwić!...
Stratyński, w zburzeniu, uderzył z całej mocy pięścią o blat biurka.
Nie przestraszył ją ani gniew, ani pogróżka prezesa.
— Ojcze! — jęła mówić szybko, obawiając się, aby znów jej nie przerwał. — Zdobądź się na spokój! Wysłuchaj mnie... Źle postępowałam.. ale pragnęłam cię ocalić! Dziś przynoszę dowody...
— Nie chcę słyszeć o niczem!...
— Oszukują cię, zdradzają haniebnie...
— Kłamstwo!...

— Padłeś ofiarą awanturnicy...

123