Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc? — mruknął, nieco rozbrojony.
— Gniewasz się na mnie, papo?
Nie wytrzymał.
— Ty się zapytujesz, czy się gniewam! — zawołał, starając się możliwie pohamować. — Czyż sama sobie nie zdajesz sprawy, że to, co wyrabiasz od pewnego czasu, to wstyd, skandal i hańba...
— Ależ...
— Nie tłomacz się! Zachowujesz się, niczem ostatnia ulicznica! Uciekasz z domu, błąkasz się po najgorszych spelunkach, widziano cię w towarzystwie szumowin, złodziejów... Podobno przyjmowałaś udział we włamaniach.
— Chwileczkę, papo...
— Mogę ci wybaczyć! — mówił, nie zwróciwszy uwagi na jej wykrzyknik. — Ale o ile mi wyznasz wszystko szczerze i przysięgniesz, że to się więcej nie powtórzy... Inaczej...
— Chwileczkę, papo! — powtórzyła stanowczo, patrząc mu prosto w oczy.
— O co ci chodzi? Wykręty? — zapytał gniewnie, uderzony jej tonem.
Ona poczęła teraz mówić śmiało.
— Istotnie, ojcze! Wiem, że popełniłam szereg czynów, których szanująca się panna nie powinna była popełnić... Zapewniam, nic złego... Pozorne nietakty...
— Ładne nietakty! Szaleństwa, przestępstwa...
— Może! Jeśli jednak tak postępowałam, to tylko dla twojego dobra, ojcze.

— Mojego dobra?

122