Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

by nie gospodarz, który przezornie dotychczas ukryty za bufetem, nie zdecydował się wdać w tę sprawę.
Teraz, snać ośmielony obecnością detektywa, cieszącego się tu widocznym szacunkiem, zawołał:
— Cicho, do choroby! Chcecie glinę na kark sprowadzić? No, wynosić się! Zamykamy!
Wspomnienie o władzach bezpieczeństwa i możliwem aresztowaniu, podziałało ochładzająco na wzburzone i rozigrane namiętności. Podniecone, ochrypłe głosy uciszały się, ręce, błądzące po kieszeniach w poszukiwaniu spluwy, czy „majchra“, opuszczały się spokojnie do dołu.
Welski wraz z Mary bezpiecznie znaleźli się na ulicy. W ślad za niemi postępował detektyw, widocznie pragnąc ich do końca, ochronić od jakiej możliwej zaczepki.
— Nie wiem, jak panu mam dziękować — zwrócił się do Dena, uważając, że winien mu złożyć choć słów parę wdzięczności za niespodziewaną pomoc — wybawił pan nas — panią i mnie — z bardzo przykrej opresji...
— Et, głupstwo... — uciął tamten krótko — zwykła rzecz...

Stali w mdłem świetle latarni ulicznej i wzajem spozierali na siebie. Detektyw przenosił swój wzrok to na Welskiego, to na jego towarzyszkę, jakby coś sprawdzał, czy porównywał ich rysy twarzy z jakimś obrazem, zachowanym w swej pamięci.

91