Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pogróżka nie wyprowadziła Dena z równowagi.
— Cicho Feluś, cicho — rzekł nieco drwiąco — nie złość się, bo to na noc nie zdrowo!.. Idź spać...
— Jak bede chciał...
Detektyw nachylił się szybko i szepnął mu niemal w same ucho, ostro zmieniając ton.
— Wynoś się z tąd, w tej chwili, łobuzie jeden! Czy chcesz, żebym powiedział, coś tam robił przed knajpą, na ulicy i dla czego zacząłeś awanturę?
Andrus się zmięszał.
— Pan wie?
— Więcej, niż przypuszczasz!
Jakaś snać groźba tajemna ukrytą być musiała w ostatniem zdaniu błyskawicznie prowadzonej rozmowy, bo napastnik, zachowujący się dotychczas tak zuchwale, zamilkł, odwrócił się i bez słowa, opuścił spelunkę, obrzuciwszy jeno w przejściu Welskiego, złem i mściwem spojrzeniem.

Podobne zakończenie, bynajmniej, nie w smak poszło obecnym. Spodziewano się ciekawego, krwawego widowiska, a tu nagle widowisko zostało przerwane. Padło parę obelżywych odezwań w ślad za porzucającym plac boju — jedni zarzucali mu tchórzostwo, inni brali jego stronę. Zapewne rozgorzałaby nowa bójka, może li tylko z tego powodu, czy powinien był „Felek„ opuścić knajpę, czy też „odegrać” się na Welskim — bójka bez sensu, — jak większość zwad, wynikających w „Mordowni” a będących tradycyjnem zakończeniem wieczoru — gdy-

90