Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nąwszy w pewnej odległości i udając, iż coś szuka w woreczku, szepnęła cicho, aby jeno Balas ją usłyszał.
— Chcę odwiedzić teraz Luckę? Można?
— Można! — odpowiedział równie cicho.
— Będę czekała w taksówce na Lwowskiej wsiądziemy i pojedziemy razem.
Gdy porozumienie to nastąpiło a panienka znowu dyskretnie znikła, pan Wawrzon potarł czoło.
— Czego może chcieć? — mruknął — Et, pewnie nic! zwyczajne babskie trajlowanie! A może i tyś jej się spodobał? — zwrócił się do Welskiego — Ale dobra je! Lepiej, że z nami jedzie! Mniejszy przy niej Lucka zrobi raban... bo za tego tetalizatora, to będzie w domu kapelusz!

Gdy wsiadali na Lwowskiej do taksówki, w której oczekiwała ich niecierpliwie towarzyszka, ktoś tamtędy przypadkiem przechodzący mało nie skamieniał na ich widok. Tym kimś był hrabia Leszszyc — i długo nie mógł on wyjść z podziwienia.
— Czyżem się omylił, czym widział na prawdę? — rozmyślał — Welski wyelegantowany, w ciemnych okularach powraca z wyścigów wraz z tą donną Bilukiewicza i jakimś jeszcze niewyraźnym jegomościem... Cóż, do licha, ma to znaczyć?
Leszczyc dnia tego nie był na wyścigach. Obawiał się przegrać, a tysiąc złotych, pożyczone od kasjera miały starczyć na długo. Zresztą żywił poważniejsze zamiary...



52