Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prawił Bilukiewicz — bo nie zapominaj, że połowa idzie dla mnie. Ale i tak dla każdego z nas starczy!
— Nie obawiasz się przeszkód ze strony Welskiego?
— Znowu powracasz do Welskiego. Zdaje się powiedziałem ci już raz, że twój kuzynek jest utrącony bezpowrotnie. Wszak testament brzmi wyraźnie! Dość się napracowałem, żeby się w więzieniu znalazł. Co prawda, sądziłem, że wyrok sądowy pozbawi go praw... ale i tak, choć jest na wolności, nigdy się zgłosić nie ośmieli... Zresztą, nie wie on nawet o tym dokumencie...
— A jeśli się dowie? Wszystko możliwe... Et, chyba masz rację, nawet gdyby się dowiedział, zabraknie mu odwagi, aby się pojawić... Nie wiesz, co się z nim dzieje?
— O ile jeszcze się nie utopił, to się lada dzień utopi. Zdycha z głodu. Zgłaszał się do paru naszych znajomych o pomoc, ale zdążyłem ich odpowiednio usposobić.
Rozmowa widocznie była skończona. Dziewczyna, wyczuwając, iż więcej się nie dowie a nie pragnąc bynajmniej pozostać raz jeszcze sam na sam z Bilukiewiczem, zamknęła powieki poczem je znowu otwarła i westchnęła, jakby się budząc z głębokiego snu.
— Alem się rozespała — zawołała żywo — któraż to może być godzina?

— Nie tak późno jeszcze — oświadczył Bilukiewicz — jest dopiero jedenasta.

36