Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

teraz gorąco uścisnął wyciągniętą dłoń Balasa, zadowolony, iż może z nim choć słów parę zamienić. Ten poufale zapytywał.
— Jak się tam na wolności powodzi? Mnie to wcale niczego... Ale pan?... obrzucił wytarte ubranie sąsiada badawczym wzrokiem.
— At, tak... odparł z wahaniem w głosie, namyślając się, czy powiedzieć złodziejowi prawdę, czy lepiej nie mówić nic, bowiem powiedzenie prawdy mogło się równać prośbie o pomoc. Z tej strony jednak Welski sobie tej pomocy nie życzył.
— Ja tam nie nalegam — mówił pan Balas, jakby odgadując istotny stan rzeczy — ino tak zawszeć się pytam, bez sympatję... Razem się siedziało, to i o dawnego kolegę serce boli... Choć pan Welski jenteligent, ale swój chłop! I proszenie napisał, jak było potrza i oberom się nie lizusował i nie był kapuś!... Skryty tylko taki, że... ale to nie nasz jenteres...
Welski milczał a w jego duszy toczyła się ciężka walka. Czuł, że niech słówko napomknie, dawny towarzysz z celi okaże mu wszelką pomoc. Wszak, ile razy w więzieniu, dzielił się z nim zapasami, nadsyłanemi z miasta... Lecz teraz, na wolności, to było co innego... I mimo całego zgnębienia, mimo, że skurcze głodu stawały się coraz dokuczliwsze, słówko to, wstrzymywane potęgą ambicji, z ust jego nie mogło wyjść na zewnątrz

Tymczasem Balas, niby to nie zwracając nań uwagi, perorował dalej.

23