Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż dalej? — myślał — jeszcze błagać, prosić, żebrać? Czy warto? A może...
W umęczonym wyczerpaniem i głodem mózgu leniwie snuły się obrazy. Ongi, zdało się tak dawno, czytał w jakiejś książce, o takim samym biedaku, który wypuszczony z więzienia, nie wiedząc co z sobą począć, ani gdzie się podziać, popełnił umyślnie drobne jakieś wykroczenie, byle nie umrzeć z nędzy i się znaleźć za kratą... Czy i on miał pójść tym śladem? Piękną w tym razie byłaby ta wymarzona rehabilitacja i z wielkiem zadziwieniem powitałby go naczelnik — i nie ulitowałby się nad nim nikt, niktby nie zrozumiał prawdziwej pobudki czynu, lecz pospieszonoby zapewne ogłosić go za niepoprawnego przestępcę... Lepszem było już to drugie rozwiązanie... i tu przed oczyma wyobraźni Welskiego jęła się snuć długą wstęgą Wisła i jej szare fale.
— Brr... wzdrygnął się... takbym pragnął żyć jeszcze...choć, zapewne, innego wyjścia nie znajdę...
Przymknął oczy i teraz starał się nie myśleć o niczem; chciał usnąć choć na chwilę, aby wyzbyć się smutnych a dręczących obrazów i dzięki krótkiemu wypoczynkowi odzyskać jaki taki spokój ducha. Daremne były te wysiłki a sen, odpędzany natrętnemi wizjami, uciekał daleko.

Nagle, po przez zamknięte powieki, uderzył go jakiś blask. Spojrzał i zauważył, że nie siedzi na ławce sam. Na przeciwległym jej krańcu zajął miejsce jakiś mężczyzna i zapalał właśnie papie-

21