Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Leszczycowi pociemniało w oczach. Czuł, że grunt usuwa mu się z pod nóg i że z straszliwej sytuacji nie uda mu się wyplątać.
— Proszę o klucz! — rozkazał Den.
Leszczyc jeszcze usiłował walczyć, niby tonący, co brzytwy się chwyta.
— Panie dyrektorze! — zawołał w stronę Drohojowskiego — czyż i pan nastaje na rewizję?
Drohojowski spojrzał na niego poważnie.
— Uczciwy człowiek nie lęka się rewizji! — rzekł.
Co robić? Jak się wkręcić? Może oświadczyć, że zgubił klucz i usiłować wymknąć się niepostrzeżenie, uciec...
— Więc... — naglił dedektyw.
— Zaraz... chwilę...
— O ile pan hrabia się wzdraga sam otworzyć walizkę, ja go wyręczę i ją rozpruję nożem — mówił spokojnie Den — Jeśli moje podejrzenia się nie sprawdzą, może pan złożyć na mnie skargę do prokuratora...
— Zaraz... dam... klucz... — oświadczył Leszczyc, powziąwszy nagłą decyzję.
Welski spojrzał na niego z podziwieniem. Czy naprawdę zamierzał otworzyć walizę? A może myli się Den i w niej niema tych pieniędzy? W takim razie cała gra byłaby na nic... Ale wszak Den, występował tak pewnie!
Tymczaszm Leszczyc udawał, iż szuka gorączkowo po kieszeniach.

— Wszystko przepadło — myślał — znajdą

208