Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

detektywa o niesłuszne posądzenie, — przecież nale żał do najwyższych warstw towarzystwa...
Spojrzał po sali i uśmiechnął się ironicznie.
Do najwyższch warstw towarzystwa! Ci wszyscy, co tu siedzieli wokoło w „Palace Hotel’u” również należeli pozornie do „towarzystwa”. Dość okiem było rzucić na tych wysmokingowanych panów, postrojone i ubrylantowane kobiety! Wszystko w nich tchnęło dostojną godnością i wykwintem. A jednak?
Bystre oko Dena łatwo rozróżniało śród nich zawodowych fałszerzy, ludzi bawiących się za czeki bez pokrycia, wielkomiejskich lichwiarzy, szulerów, młodzieńców żyjących z naciągania dam na większe, lub mniejsze „pożyczki“. Większość obecnych — bo ich stać tylko było na drogą restaurację — to byli ci sami „rycerze mroku“, nie odrodni bracia tych, których wczoraj obserwował w „Mordowni“. Ale ci, rycerze mroku, byli po stokroć gorsi!

I jeśli mógł czasem litować się Den nad złodziejaszkiem, czy dziewczyną uliczną, kradnącemi z głodu — dla nich czuł pogardę i nienawiść bez granic. Bo „panów z towarzystwa“ otaczał, niby tarczą pieniądz, dzięki któremu kłaniano się im, przyjmowano wszędzie — ten brudny pieniądz, zdobyty występkiem — nizko giął karki lokajów i przygodnych znajomych. Przed tym pieniądzem korzono się i nie śmiał nikt żadnego

122